Biwak survivalowy 17-20.01

17 stycznia 2014r., 2 lata po zajęciu Rzeczypospolitej przez nieprzyjaciela*. Ostatnie grupy patriotów zdolnych do noszenia broni i gotowych stawić czoła okupantowi, formują się w oddziały partyzanckie. Grupa młodzieńców spotkała się pod dawnym hufcem ZHP w Bolesławcu…

– Ruchy, panowie – ponaglił ich Krzysiek Chrościak, dowódca lokalnej jednostki – nie mamy całego dnia!
Byli przebrani w mundury rozwiązanego już Wojska Polskiego, więc nietrudno było ich zidentyfikować, a jeszcze nieuzbrojeni stanowili bardzo łatwy cel dla ewentualnego patrolu okupanta, który mógłby się przypadkiem pojawić za rogiem.
– Załadowani! – zawołał któryś z chłopaków.
– Nie ma na co czekać, jedziemy.
Grupa była liczna, część pojechała wraz z wyposażeniem niewielkim dostawczakiem, reszta ścieśniła się w tyle małej osobówki na bolesławieckiej rejestracji. Ciężko było z zewnątrz rozpoznać w nich zorganizowany oddział, ale wróg miał bystry wzrok, którego nie można było lekceważyć. W samochodzie siedziało ich czterech.
– Jestem Andrzej. – po pewnym czasie zaczął rozmowę pierwszy z nich. – z wioski niedaleko stąd. A wy? Macie jakieś imiona? – zażartował.
Popatrzyli na niego jakby z wyrzutem, włączając w to kierowcę. Powaga sytuacji nie pozwalała im się choćby uśmiechnąć. W każdej chwili mogli zostać zauważeni, mógł na nich donieść jeden z konfidentów, silnik też nie należał do najmłodszych. Tyle rzeczy mogło pójść źle, że Andrzej natychmiast pożałował.
– Kuba. Kuba Stankiewicz. I nie rób tego więcej. – odpowiedział ktoś po dwóch sekundach, które dla Andrzeja wydawały się wiecznością.
– Aleksander Woliński. Kumple mi mówią Biały. – odrzekł ten siedzący po lewej.
– A ty? – zapytał młodziaka siedzącego z przodu na fotelu pasażera. – Jak cię wołają?
– Jan Zacharski. Po prostu Jan. – przedstawił się ostatni.
– Ja mam na nazwisko Jastrzębski, jakby ktoś pytał. – dorzucił Andrzej.
– Myślicie, że nas nakryją? – zaczął temat młodziak po chwili milczenia.
– Całkiem możliwe. Mistrzowsko zakamuflowani to my nie jesteśmy. – podjął Biały
– Równie dobrze moglibyśmy biec przez miasto z wymalowanym na czole godłem Polski! – prychnął Andrzej.
– Nie marudzić, cicho siedzieć. – uciął kierowca, starszy wiekiem mężczyzna, który widocznie chciał mieć z nimi jak najmniej wspólnego. Reszta podróży minęła w milczeniu. Około godziny 17. dotarli do niedużej wioski- Tomisław nie był może miejscem idealnym do rozbicia obozu, ale jednym z niewielu, do których okupant rzadko zagląda. Zatrzymali się przy starej szkole. Gdy tylko zatrzasnęli drzwi samochodu, kierowca ruszył jak opętany. Nikt nie lubi zadawać się z partyzantami.
– Wysiadka, zmierzcha już, a musimy rozstawić obóz! – dobiegły pierwszą grupę krzyki Rajczakowskiego, słuszne zresztą, gdyż słońce faktycznie chowało się już za horyzontem. – zbiórka w szkole, migiem!
Tylko głuchy by nie posłuchał. Zabrali plecaki i czym prędzej wbiegli do sali, w której odbyć się miała zbiórka. Po drodze Janek został staranowany przez człowieka jako żywo kojarzącego się z lekkim czołgiem. Delikatnie zdezorientowany dołączył po chwili do szeregu.
– Słuchać mnie teraz uważnie, – rzekł dowódca sztabu. – nie wiem, kim jesteście. Nie obchodzi mnie, kim byliście. Poczynając od tego dnia, musicie zapomnieć, jak się nazywacie, gdzie mieszkacie i kim są wasi znajomi. Musicie stworzyć sobie nowe osobowości, zżyć się z nimi i nigdy nie wracać do przeszłości. Nie oszukujmy się, całkiem prawdopodobne, że już nie wrócicie do domów, więc tym lepiej dla Was będzie, jeśli o nich zapomnicie. Za dwie minuty zaczynamy rozstawiać obóz. Tyle właśnie czasu macie, żeby się przygotować i wleźć do transportera; latarki, ciepła odzież wierzchnia, namioty, piec i determinacja, resztę zostawiacie tutaj. W tył, rozejść się!
I tym razem nie było nikogo, kto choćby pisnął słowem protestu. Po wyznaczonym czasie wszyscy byli gotowi do odjazdu. Tym razem podróż nie trwała długo, grupa zatrzymała się przy ruinach Smolarni, zniszczonej tak dawno, że żaden z nich tego nie pamiętał. Mieli teraz ważniejsze rzeczy na głowie. Wysiedli, wypakowali sprzęt w pobliżu ruin drewnianej wiaty.
– Do roboty, moi państwo. Nie posiadamy instrukcji, nie jest nam potrzebna – stwierdził Mateusz Frydrych, członek sztabu.
Mimo wszystko, gdyby instrukcja była obecna, nie zostałyby połamane dwa plastikowe okna. Namiot sztabu znajdował się w odległości kilku kilometrów, zdecydowano się więc na poprowadzenie telefonu polowego. Rozłożenie namiotu to była pestka, wstawiono do niego później kanadyjki z kocami, a nawet poduszkami. Żaden z przyszłych partyzantów nie spodziewał się takich luksusów. Ale świetnie zdawali sobie sprawę, że to może być ostatnia przyjemna rzecz, jakiej w życiu doznają. Mimo to nie byli jeszcze gotowi do spędzenia nocy w środku lasu. Gdy zaczęło lekko padać, za namową Stefana powrócili do szkoły. Tam przyszedł czas na kolejną zbiórkę i ich pierwsze zadanie: stworzenie fałszywej tożsamości. Andrzej, stojąc w szeregu, z zimna zaczął ogrzewać sobie ręce własnym oddechem.
– Ty! – huknął Chrościak wskazując na niego – jak się nazywasz?
– Andrzej Jastrzębski – wyprężył się, słysząc twardy, pewny siebie głos.
– Od dzisiaj zwracamy się do ciebie per „Wichura”, zrozumiano?
– Tajest!
– A ty? – zwrócił się do czołga.
– Józef Sobczak!
– Z tą chwilą nie masz imienia i nazwiska, wołają cię Młot! Jasne?
– Tak jest!
Krzysztof spojrzał na trzymaną w ręce listę i zaczął wodzić po niej wzrokiem. Po chwili ledwie zauważalnie pokiwał przecząco głową.
– Jan Zacharski!
– Jestem! – odkrzyknął pewnie młodziak
– Nie, od teraz jesteś Żbik, prawdopodobnie do końca życia, tak?
– Zrozumiałem!
Spojrzał na wysokiego bruneta w płaszczu przeciwdeszczowym.
– Ty to pewnie Ignacy Zawada?
– Otóż to.
– Chłopaki, zacznijcie na niego mówić Zorza. Jakub Stankiewicz, Ty będziesz Orłem. Biały?
– Jestem! – potwierdził swoją obecność Woliński
– Nie zmieniam ci pseudonimu, pozostaniesz Białym. Piasecki Franciszek!
– Obecny! – odparł kolejny z przyszłych partyzantów, stając na baczność. Jako jedyny miał w pomieszczeniu czapkę na głowie, co nie umknęło Frydrychowi.
– Pewnieś rudy. – rzucił szybko – będziesz Wiewiórka.
– Zrozumiano! – odparł, po czym zdjął czapkę. Był zwykłym brunetem, ale pseudonim już pozostał.
– I ostatni z was, Stefan Kozyra. Będziesz Bukiem. Z racji tego, że chcemy, by wszystko było zorganizowane w jak najlepszym porządku, wybierzecie teraz spośród siebie w demokratycznym głosowaniu dowódcę. To będzie wiążąca decyzja, wybrana przez was osoba będzie jako jedyna miała prawo komunikować się z nami i będzie kierować waszymi działaniami. Również jeżeli cokolwiek pójdzie niezgodnie z planem, dowódca będzie za to odpowiedzialny. Zanim wyjdziemy, musicie jeszcze wiedzieć, że taka osoba zajmie się rozdzieleniem broni. A niestety już teraz mogę stwierdzić, że nie każdy otrzyma karabin. Nie mamy ich aż tyle, by dla każdego starczyło. Zostawię was teraz samych, macie dziesięć minut. W tył, rozejść się! – rzucił na odchodnym i razem z resztą sztabu wyszedł, zamykając szczelnie drzwi. Oddział rozsiadł się przy stole przy ostatnim ciepłym posiłku tego dnia.
– Może Ignacy? – zaproponował niepewnie po chwili Żbik, przeżuwając jajecznicę – Ma silną osobowość.
– Jestem Zorza. – sprostował Zawada. – I nie wydaje mi się, żebym mógł poprowadzić cały oddział i uczciwie rozdzielić broń. Mogę najwyżej być zastępcą.
– Być może Orzeł będzie w stanie dowodzić. – zasugerował Wiewióra.
– Sądzę, że byłbym… – zaczął.
– Prawdziwie silną osobowość ma ten, kto sam zgłosi swoją kandydaturę. – przerwał mu Biały. – I to właśnie robię!
– Młot raczej odpada, twarz niesplamiona inteligencją. – rzucił Wichura, przez co Młot wstał ze swojego miejsca i nagle wydał się trzykrotnie większy niż przedtem. Andrzej znów pożałował swoich słów.
– Ty się zaraz doigrasz i wszystko mi tu ładnie odszczekasz! – warknął Józek, plując resztkami jajecznicy, które zostały mu między zębami.
– Spokój. – odezwał się ktoś spokojnym, lecz władczym głosem, a Młot natychmiast usiadł. To był Buk. Choć nie zabierał wcześniej głosu, wszyscy w tym momencie zrozumieli, że tak naprawdę mają już dowódcę. Mieli go cały czas. To on kierował rozstawianiem obozu, to on koordynował prace przy rozładunku i to on jednym słowem właśnie zmusił ludzki czołg do zaniechania zamiaru rozbicia Jastrzębskiemu głowy o ścianę. W tym momencie członkowie sztabu weszli do sali, jakby lekko zestresowani, Makaro szczególnie. Zmienił się, odkąd ostatni raz go widziano jako instruktora ZHP kilka lat temu, mimo to każdy z partyzantów go rozpoznał. Ustawił się razem z innymi zaraz za Chrościakiem, który zaczął mówić, delikatnie poddenerwowanym głosem:
– Wybraliście dowódcę? – spytał.
– Buk. – powiedział bez wahania Żbik. Reszta przytaknęła w milczeniu.
– Dobrze. Dostaliśmy raport od naszego wywiadu. – powiedział, a Makaro jeszcze bardziej się wyprostował. – Choćbyśmy bardzo chcieli, nie możemy spędzić tu nocy. Dość spory oddział okupanta będzie przejeżdżał tej nocy przez wioskę i prawdopodobnie niszczył i palił wszystko, co spotka na swej drodze. Absolutnie nie wolno im dawać żadnych wskazówek, że tu jesteśmy! Nie wiemy jeszcze, dokąd dokładnie zmierzają, ale możemy być pewni, że jakichś szczególnie dobrych zamiarów nie mają. Spędzamy noc w lesie, zabierać plecaki i wszystkie rzeczy, które mogłyby was zdradzić, migiem, to nie są ćwiczenia!
Nikt w to nie wątpił. Wszyscy rzucili się do roboty, byle tylko zdążyć. W trzy minuty było po wszystkim, wszelkie pamiątki i rzeczy, które naprowadziłyby nieprzyjaciela na właściwy trop, leżały ułożone w stos zaraz za szkołą, tylko najważniejsze osobiste rzeczy zostały zabrane. Cały oddział zapakował się na pakę, Rajczakowski na odchodnym podpalił stos i ruszył, jakby go sam diabeł gonił. Zresztą niewiele mijało się to z prawdą, o okrucieństwie najeźdźcy krążyły przecież legendy, które nie zostały potwierdzone, bo i tak nie było nikogo, kto mógłby o tym opowiedzieć. Po pewnym czasie drużyna dojechała do rozwidlenia, podobnego do tysięcy innych.
– Wysiadka. – rozkazał Chrościak. – My musimy jak najszybciej dojechać do sztabu. Znacie drogę, jak tylko dotrzecie na miejsce, skontaktujcie się z nami.
Wyskoczyli. Plecaki ważyły po kilkanaście kilogramów, a przed nimi było wiele kilometrów marszu. Ale mieli do wyboru albo to, albo śmierć z wyziębienia.
– Nie mówiłem wam, bo nie było jeszcze okazji, ale pochodzę z tych stron, jeśli dostanę mapę, to powinienem być w stanie zaprowadzić nas do celu. – zaoferował Zorza
– Dostałem jedną od Krzyśka. Prowadź. – powiedział Buk, wręczając mu mapę.
Droga wiodła przez spory odcinek pod górę, a w połączeniu ze śliskim błotem i podtopionym terenem, który był skutkiem niedawnych sporych opadów, efekt był niemalże zabójczy. Wichura wraz z Białym zamykali grupę.
– Skąd jesteś? – zagadnął Wolińskiego, gdy zbliżali się już do celu, cali umazani brązową breją, która przyczepiała się do skóry i natychmiast wysychała.
– Przed wojną mieszkałem niedaleko rynku. Gdy mój blok został zbombardowany, musiałem ukrywać się po lasach. Dołączenie do partyzantki to był jedyny sposób, żebym mógł się odwdzięczyć Polakom, którzy w tym czasie dawali mi jeść, a czasem nawet przygarniali na noc, czy dwie, w zamian za informacje bądź przysługę. Tylko cudem dowiedziałem się o naborze, a to przecież już chyba ostatni?
– Tak. Za duże ryzyko dekonspiracji. Jeśli uda nam się cokolwiek zdziałać, to tylko w całkowitym ukryciu. Wziąłeś ze sobą ubrania cywilne?
– Coś udało mi się ukraść. Tylko po co nam one?
– Na wypadek, gdybyśmy dostali zadanie wymagające pokazania się ludziom na oczy.
– No tak. W sumie, wolałbym, gdyby padał śnieg. Może i zimniej, ale dałoby się jakość iść. – stwierdził Buk, który nie wiadomo w jaki sposób nagle się za nimi pojawił i jak na ironię poślizgnął się, wpadając na postrzępione ogrodzenie.
– Ty byś się w sumie mógł czołgać. – rzucił, śmiejąc się, Wichura, choć tym razem część grupy również się zaśmiała, najprawdopodobniej by odreagować stres.
Dotarli na miejsce, obóz stał tak, jak go zostawili. Nie zamontowali jeszcze pieca w namiocie, ale byli zbyt zmęczeni, by się tym zająć. Zostawili plecaki na zewnątrz i zakopali się w śpiworach. Buk zameldował przez telefon polowy, że dotarli do celu niemalże cali i zdrowi. Słuchał potem dłuższą chwilę odpowiedzi i z każdą sekundą robił się coraz bardziej blady. W końcu odłożył słuchawkę.
– Pół godziny temu przejechali przez Tomisław. Spalili szkołę i część domów z okolicy. Nie wiadomo, czy o nas wiedzą. – streścił rozmowę. – Chodźmy spać, jutro przed dziewiątą mamy być gotowi do ćwiczeń.
Rozdzielili warty. Wichura miał stać razem z Młotem między drugą, a czwartą. Spał zaraz przy wejściu do namiotu, więc było mu niemiłosiernie zimno. Zorza wyjął coś z kieszeni, otworzył i wpatrywał się jak w obrazek.
– Twoja? – spytał Wichura, który leżał naprzeciwko.
– Moja. – odparł Zorza, zamknął dłoń i zniknął w śpiworze.
Po chwili wszyscy spali, jakby jutra miało nie być.

 

 

 

 

18 stycznia 2014r, godzina 2.00

– Wichura, wstawaj.
– Co? – wystawił nos spod śpiwora i natychmiast tego pożałował. Temperatura była, jeśli nie ujemna, to na pewno bliska zeru. W dodatku słychać było szalejący na zewnątrz wiatr.
– Warta – Stwierdził poważnie Biały. – Ty z Młotem. Masz, zostawiłeś ją na dworze. – Rzucił mu kurtkę. Młot już był na nogach, kończył wiązać buty. Wyszedł przed namiot i prawie od razu wrócił.
– Tam jest tylko trochę zimniej niż w środku. Będę czekał pod wiatą.
Wichura ubrał się tak szybko jak tylko mógł. Koszulka termiczna, koszula mundurowa, dwie bluzy i kurtka, mimo to było mu straszliwie zimno. Wyszedł, a Młot czekał pięć metrów dalej. Przed nimi były dwie godziny pilnowania obozu.
– Umiesz wyznaczyć północ na podstawie nieboskłonu? – zagadnął Andrzej.
– Nie. A ty? – podjął Józek.
– Spróbuję.
Wyszedł na nieosłonięty drzewami fragment terenu. Pamiętał ze szkoły, że północ wyznacza gwiazda polarna, która jest przedłużeniem Małego Wozu. Tylko gdzie go szukać? I czym się różni od Wielkiego Wozu?  Rozpoznawał tylko Kasjopeję, choć była pełnia, resztę gwiazdozbiorów przesłaniały chmury. Zaklął pod nosem i wrócił pod wiatę, gdzie czekał na niego Młot, jakby trochę spięty.
– Słyszałem, że po tym lesie biegają czasem wilki… – zaczął.
– I? Musiałyby być bardzo wygłodniałe, żeby w ogóle do nas podejść. – powiedział Andrzej i wziął w ręce jedną z lamp naftowych, by choć trochę się ogrzać.
– Bo tam się coś ruszało, chodźmy zobaczyć. – zaproponował Młot i wyjął nóż.
Andrzejowi wydało się to rozsądne, przerzucił lampę do lewej ręki i sam się uzbroił. Podszedł do podejrzanego drzewa, skąd dobiegały niepokojące dźwięki. Skinięciem głowy pokazał Młotowi, by ten zrobił to samo z drugiej strony. Dźwięk stawał się coraz wyraźniejszy, było to coś pomiędzy warczeniem a dźwiękiem piły spalinowej, lecz po wielokroć cichszej. Gdy Andrzej usłyszał odgłos jakby łamanej kości, zlał się zimnym potem. Przypomniał sobie, że samotne wilki są najgorsze, odrzucone przez stado, ryzykują wszystkim, gdyż nie mają już nic do stracenia. Zebrał w sobie resztki odwagi i podszedł jeszcze parę kroków. Wtedy usłyszał, jak coś wykonuje szybki ruch, a jego towarzysz gwałtownie wypuszcza powietrze. Szybko skierował lampę w tamtą stronę, mocniej zaciskając dłoń na rękojeści noża.
– Lis… – Stwierdzili obaj z zażenowaniem i wrócili pod wiatę. Jastrzębski schował nóż do pochwy, Młot wciąż trzymał go na wierzchu. Okrążyli namiot parę razy, ale do końca warty nic szczególnego się nie wydarzyło. Wymyślali swoje fałszywe osobowości, lecz w ciszy. Gdy minął ich czas, wrócili pod namiot i obudzili kolejną zmianę, Buka i Zorzę. Było jeszcze zimniej niż przedtem, toteż zasnęli dopiero po dłuższej chwili.

 

 

 

 

– Wstań, unieś głowę, wsłuchaj się w słowa, pieśni o małym rycerzu**… – obudziły wszystkich głębokie głosy ostatniej warty.
– Zimno, nigdzie nie wstaję – rzucił zakopany w śpiworze Wiewiórka.
– Docenilibyście chociaż naszą inwencję. – zamarudził Zorza.
– Która godzina? – spytał Żbik, kiedy wszyscy względnie wygramolili się ze śpiworów.
– Po szóstej. – odpowiedział Buk. – musimy się ruszyć, zjeść śniadanie i ogarnąć namiot, o dziewiątej przywiozą nam piec.
– Jak mi się nie chce wstawać, za zimno jest. – stwierdził Andrzej.
– W takim razie, przygotowanie do zaprawy porannej, czas: pięć minut! – oznajmił Buk, a ostatnie trzy słowa niemalże wykrzyczał.
Młot zaklął szpetnie. Orzeł i Biały niemal od razu wyskoczyli z namiotu, gotowi na wszystko, zaraz po nich Żbik, Młot i Wiewiórka, a na końcu Wichura, któremu było niemiłosiernie zimno. Gdy tylko wyszedł, Buk rozkazał im biec blisko trzysta metrów, by potem robić dziesiątki przysiadów, skłonów i innych ćwiczeń na rozgrzanie się. Zrezygnowali jedynie z pompek, a to ze względu na zbyt błotniste podłoże. Biegiem wrócili do obozu, by spożyć śniadanie- chleb i sypaną herbatę cytrynową. Posprzątali w namiocie, poprzestawiali kanadyjki tak, żeby można było w wyznaczonym miejscu ustawić piec. Wichura znów miał łóżko najbliżej wejścia. Chwilę po tym zadzwonił telefon polowy, który Buk odebrał. Rozmawiał przez chwilę, po czym odłożył słuchawkę i stwierdził:
– Niedługo przyjedzie ze sztabu przedostatnia ciężarówka z zaopatrzeniem. Dostaniemy krótkofalówki, piec i obiad. Ponadto przyszła wiadomość z naszego wywiadu, w poniedziałek lasem przejeżdżał będzie konwój z zaopatrzeniem, a już jutro nieprzyjaciel wyśle do lasu zwiad, najwidoczniej zostawiliśmy w szkole coś, co naprowadziło ich na nasz trop. – stwierdził.
Do przyjazdu ciężarówki zdążyli porąbać dość sporo drewna, przy czym zranił się Zorza, lecz oszacowali, że przy oszczędnym gospodarowaniu wystarczy im ono na około trzy dni. Przyjechał Makaro z Chrościakiem, którzy pomogli oddziałowi rozładować i zamontować piec. W końcu zapowiadało się na cieplejszą noc. Otrzymali również krótkofalówki, którymi mieli nauczyć się posługiwać oraz wszystkie rzeczy potrzebne do zrobienia pseudo-spaghetti. Gdy do zrobienia obiadu wyznaczeni zostali Młot i Wiewiórka, reszta oddziału postanowiła udać się na zwiad i sporządzić szkic terenu. Wciąż dało się dostrzec wśród drzew ruiny danych zabudowań Smolarni. Kilka osób było swego czasu harcerzami, więc nie mieli specjalnych problemów z przeniesieniem wszystkiego na mapę. Po skończonej robocie wrócili pod wiatę, by sprawdzić, jak kucharzom udało się przyrządzić posiłek.
– Nie takie złe. – stwierdził Żbik, kiedy Zorza nałożył mu porcję.
– Nie potwierdzę, zgubiłem widelec. –  odparł Wichura i poszedł po łyżkę.
– Pewnie nie mamy soli? – spytał ktoś, a reszta się smutno zaśmiała. Nie dla nich takie luksusy. Obiad był delikatnie spóźniony, więc powoli zaczynało się już ściemniać. Buk rozpalił w piecu i zwołał wszystkich do namiotu.
– Ciepło! – zawołał z radością Biały omiatając wzrokiem namiot. – A przynajmniej cieplej niż na zewnątrz.
– Co mamy robić? – spytał Orzeł.
– Przećwiczymy używanie krótkofalówek.  Podzieliłem was na patrole, Żbik z Młotem, Wichura z Wiewiórą i Orzeł Biały. Będę wam nadawał wiadomości alfabetem Morse’a, a wy je będziecie sobie przekazywać tak, żeby każdy każdego zrozumiał i poprawnie rozszyfrował tekst. – wyjaśnił Buk. – Zbiórka przed namiotem. – rzucił komendę.
Gdy wszyscy ustawili się w szeregu, patrol przy patrolu, Buk pokazał im, dokąd mają się w parach udać i zaczął przekazywać każdemu wiadomość. Następnie grupy zaczęły przekazywać sobie wiadomości po kolei i je potem odszyfrowywać. Całość zakończyła się połowicznym sukcesem, gdyż u niektórych wkradły się błędy.
– Sporo pracy przed nami, a czasu bardzo mało. Dowództwo to potwierdza, mieli nas na podsłuchu. – podsumował Buk. – Dostałem informację, żebyśmy grupami przeprowadzili zwiad granic lasu. Nie komunikujemy się, chyba, że zajdzie nagła potrzeba. Do roboty. – powiedział.
Każdy patrol poszedł w wyznaczone mu miejsce. Wichura i Wiewióra, roboczo nazwani jako „Małpy”, nic na miejscu nie wykryli, poza kilkoma lisami i martwym dzikiem.
– Szkoda, że zapomnieliśmy latarek. – powiedział Andrzej.
– Bylibyśmy łatwym celem. – zauważył trzeźwo Wiewiórka.
– Fakt. Patrz, Buk idzie z włączoną czołówką.
– Wracacie do obozu? – spytał Buk, kiedy ich dogonił.
– Owszem. – odparli jednocześnie.
– No i dobra, wiecie chociaż którędy wrócić?
– Eee…
– Ja wiem, chodźmy. – stwierdził zażenowany Buk.
– Nie wyłączasz latarki? – spytał Franciszek.
– A niby kto nas tu zauważy? – zdziwił się.
– Noo… okupant.
– Daj spokój las jest… – zaczął, ale nie dokończył, gdyż zobaczył w oddali inną latarkę. Pozostali partyzanci poszli w zupełnie inne strony, więc natychmiast wyłączył czołówkę z obawy przed tym, że Piasecki miał rację i w jakiś sposób okupant dotarł do lasu i ich wyminął. Zauważył, że niedaleko przed nimi pali się słabe światło, jakby innego obozu, a ich namiot był przecież jeszcze przynajmniej kilometr dalej.
– Tu Cichy Wilk, – powiedział do krótkofalówki, posługując się pseudonimem uniemożliwiającym identyfikację przez ewentualny podsłuch. – Około kilometra przed naszym obozem znajdują się jakieś światła, w żadnym razie się do nich nie zbliżajcie, kierować się prosto pod wiatę i zachować czujność, odbiór.
– Małpy przyjęły. – powiedział Wichura przez radio, za co został zdzielony otwartą dłonią w potylicę. Niestety, poza nim nikt się nie odezwał. Skierowali się w stronę obozu. Przez piec było widać namiot już z daleka, co mocno ich zmartwiło.
– Mam nadzieję, że Zorza tam na nas czeka. – oznajmił Buk.
– Oby. – zgodził się Wiewiórka.
Zauważyli, że wokół namiotu krążą człekokształtne cienie, wiele cieni. Wichura zaklął szpetnie.
– Tu Cichy Wilk, kierujemy się do obozu od strony zachodniej, odbiór. – Nadał Buk. I tym razem nie było odpowiedzi, natomiast cienie jakby na chwilę się zamroziły, a potem rozpłynęły. Wichura zaklął jeszcze gorzej, ale tym razem tylko poruszał wargami, bojąc się wydać jakikolwiek dźwięk. Stefan nakazał gestem, by jak najszybciej i jak najciszej przemieścili się na wschodnią stronę obozu. Nikt ich nie zatrzymywał po drodze. Schowali się między gęstymi drzewami.
– Tu Cichy Wilk, schowaliśmy się w miejscu, do którego kiedyś chodziliśmy lać, odbiór. – Mimo woli Wiewiórka zaśmiał się, kiedy Buk skończył, ale i tym razem nie było odpowiedzi. Nagle zobaczyli, że cienie, które pod namiotem znów się pojawiły, rozproszyły się w różne strony. Jeden szedł w ich kierunku.
– Padnij. – rozkazał Wichura i choć nie on tu dowodził, wszyscy uznali to za rozsądny pomysł. Pół sekundy później leżeli plackiem na ziemi i starali się nawet nie oddychać. Usłyszeli dźwięk łamanej gałęzi, nie dalej niż piętnaście metrów od nich. Adrenalina popłynęła w żyłach, oddech mimowolnie stał się szybszy i wzrosła obawa o własne bezpieczeństwo choćby z tego właśnie powodu. Szelest ucichł, nic już nie było słychać. Wichura uniósł delikatnie głowę, gdy wtedy coś złapało go za ramię. Chciał krzyknąć, ale coś mu podpowiedziało, że już za późno, napiął więc mięśnie, gotów do skoku.
– Spokojnie, to my. – usłyszał znajomy głos. – Młot i Żbik.
Odetchnął z ulgą, Wiewiórka natomiast poderwał się i krzyknął:
– To cały czas byliście wy? Czemu nie odpowiadaliście na wezwania?
– A żeby było zabawnie. – rzucił Żbik.
– Idioci. – stwierdził Buk i także się podniósł. – Wracamy do namiotu, znając was, to Orzeł i Biały już tam są.
Andrzej także się podniósł i wszyscy już luźniejszym krokiem powędrowali do obozu.
– Ciekawe, czy Zorza utrzymał ciepło w piecu, bo jest mi cholernie zimno od leżenia w tej trawie. – zamarudził Wiewiórka.
Przeszli koło wiaty i odchylili delikatnie połę namiotu.
– Zorza, masz pół sekundy, żeby nam zrobić ciepło! Czas minął! – krzyknął Wichura, po czym wpadł do środka. Prawie popełnił najgorszy, a zarazem ostatni błąd w życiu, gdyż chciał się rozpędzić i tam wbiec. Tymczasem Zorza siedział na kanadyjce, a nad nim górowała sylwetka wysokiej postaci, odzianej w mundur i uzbrojonej w mały, poręczny rewolwer. Żołnierz wycelował w pierś Wichury.
-Nażwiszko? – zapytał.

 

 

 

 

– Wichura Andrzej. – odparł, oblewając się zimnym potem. Reszta weszła za nim, gotowa do ataku.
– Urozony? – okupant kontynuował przesłuchanie.
– Katowice, Górny Śląsk – wyjąkał Jastrzębski.
– Studijował? Jakie masz swierzęta? – naciskał żołnierz. Jego oczy zdawały się przenikać duszę, bez wyrazu, jakby martwe. Po wyrazie twarzy nie dało się wyczytać jego intencji.
– Zespół Szkół Elektronicznych numer jeden w Warszawie, kota. – kontynuował Wichura.
– Rasa koda? Patron szko-y? – nieprzyjaciel miał wyraźny problem z językiem polskim.
– Dachowiec, Aleksander Janowski. – zmyślił naprędce.
– Kijm był? – Przymierzył dokładniej i mocniej przyłożył palec do spustu.
– Podróżnikiem! – wykrzyknął szybko Andrzej, a Młot sprężył się do skoku. W tym momencie do namiotu weszło jeszcze sześciu żołnierzy, jeden z nich, uzbrojony w karabin automatyczny, prowadził przed sobą Białego i Orła.
– Pot szczanę i przesuchadź! – wydał rozkaz „Martwooki”, jak go w myślach nazwał Wichura, najprawdopodobniej on tu przewodził. Każdemu została zadana seria pytań o pochodzenie i przeróżne szczegóły z życia. Wszystko zostawało skrupulatnie notowane.
– Czo tu robicie? – dowódca spytał Buka.
– Obozujemy! – odpowiedział Stefan.
– W szrodku lasu? A może jezdeszcie pratyzandem?! – niemal wykrzyknął mu w twarz.
– Nie, chcieliśmy odciąć się od cywilizacji na parę dni, taka harcerska zabawa… – próbował bronić się Kozyra.
– Harcersdwo zozstało zdelegalizowane! – zirytował się nie na żarty. Na szczęście w tym momencie przyszedł ostatni z żołnierzy i zameldował coś przełożonemu w swoim języku. Ten wyrzucił z siebie jakąś komendę i znów zwrócił oczy pozbawione emocji w stronę Buka i Wichury.
– Nije znależliśmy broni, ale jeszcze tu do wos wródzimy. Mamy reszta lasu do przeżukania. – zaśmiał się i rozkazał swoim żołnierzom wyjść. Partyzanci słuchali, jak ich kroki cichną w nocy.
– Jakim cudem nie znaleźli telefonu? – zdziwił się Biały.
– Schowałem go w ostatniej chwili. Myślałem, że mnie zabiją! – odpowiedział Zorza.
– Zamelduję to sztabowi, a wy ustalcie warty i idziemy spać. Jutro mamy odbić sobie zaopatrzenie i w końcu dostaniemy broń.
Wszyscy się zgodzili, porozmawiali jeszcze chwilę i zasnęli. Podczas wart nie działo się nic szczególnego.

 

 

 

 

 

19 stycznia 2014r, godzina 8.00

– Czas wstawać, panowie. – obudził ich Buk. – dzisiaj najpewniej będą pierwsze ćwiczenia ze strzelania, ale najpierw sztab kazał nam sprawdzić, jaki zasięg mają krótkofalówki. Tak czy inaczej wstajemy na śniadanie. – powiedział.
Znów było to samo, co wczoraj. Ale nie można było wybrzydzać, liczył się sam fakt, że było cokolwiek. W trakcie śniadania odezwał się telefon polowy, który Buk natychmiast pospieszył odebrać. Gdy wrócił z namiotu, minę miał nieco weselszą
– Nieprzyjaciele nie trafili na żadne ślady sztabu, choć psy krążyły wokół. Widać naprawdę dobrze się ukryli. – opowiedział. – Do tego za parę godzin powinien przyjechać wóz z jedzeniem, bronią i amunicją. – oznajmił zadowolony.
Dokończyli śniadanie i porąbali trochę drewna. Buk znów podzielił ich na takie same patrole, jak wczoraj i pokazał na mapie, do jakich miejsc mają się udać.
– To kółko, o tutaj. – wskazał palcem na jednej z map. – tu jest nasz obóz, przynajmniej tak go zaznaczyli w sztabie. Małpy, wy pójdziecie w to miejsce. – wskazał na mapie punkt, gdzie droga leśna przecinała się z główną drogą prowadzącą do Osieczowa. – I od teraz dla utrudnienia identyfikacji nie jesteście Małpami, tylko czwórkami. Jasne?
– Przyjęliśmy. – odparł Wiewiórka i podał Wichurze radio z pionierki.
– Jedynki to baza, ja i Zorza to dwójki, Cietrzewie to trójki, a Młot i Żbik to piątki.
Pokazał wszystkim, dokąd mają się udać, rozdał mapy i wszyscy zaczęli kontemplować mapy.
– Skoro tam jest północ, to nic prostszego, jak w tym miejscu skręcić w prawo. – powiedział Andrzej, wskazując na mapie palcem. – A dalej mamy prostą drogę. – dokończył.
– No to chodźmy. – zaproponował Franek.
Upewnili się, że obrali dobry kierunek i poszli. Po około pięciuset metrach skręcili w prawo. Potem wszystko zaczęło się komplikować. Im dalej szli, tym bardziej układ dróg nie zgadzał się z tym, co planowali. Włączyli krótkofalówkę i nasłuchiwali, lecz nikt się nie meldował.
– Dlaczego, do cholery, nigdzie nie widać tej drogi? Powinniśmy ją byli minąć kilkanaście minut temu! – sfrustrował się Jastrzębski po kilku kilometrach marszu.
– Krótkofalówki pewnie już dawno straciły zasięg. – zauważył trzeźwo Piasecki. – Czy tam nie są przypadkiem tory? – wskazał ręką przed siebie. Podeszli bliżej
– Nie, to tylko jakieś błoto. Chyba całkiem się zgubiliśmy. Ale mam pomysł.
Gwałcąc wszelkie zasady bezpieczeństwa, Andrzej wyjął telefon komórkowy, włączył zasięg, internet, usługę lokalizowania i GPS.
– Pokazuje, że główna droga jest dwieście metrów przed nami. – Popatrzyli po sobie i podbiegli kawałek. Faktycznie, przed nimi była główna droga. – Całkiem już zgłupiałem. – Wyznał szczerze Wiewiórka. W tym momencie zadzwonił telefon Wichury, który oblał się zimnym potem.
– To Buk. – stwierdził, spoglądając na wyświetlacz. Odetchnął na myśl, że nie tylko on zlekceważył regulamin. Odebrał.
– Dotarliście do punktu? – rozległ się ze słuchawki głos ich dowódcy. – Zresztą, to nie ma znaczenia, jak najszybciej wracajcie do obozu. – Rozłączył się.
Wiewióra i Wichura popatrzyli po sobie porozumiewawczo.
– Biegiem! – powiedzieli obaj i w tym samym czasie wystrzelili jak z procy. Biegli na przemian truchtem, sprintem, ale w niektórych miejscach musieli się zadowolić po prostu zwykłym marszem. Po dobrych kilku kilometrach ujrzeli znajomy teren, więc jeszcze bardziej przyspieszyli. Gdy dotarli do namiotu, byli całkiem spoceni i czekał już na nich oddział. Stefan wstał.
– Mam dwie wiadomości, obie złe. Która najpierw?
– Zła. – wybrał Orzeł.
– Sztab źle wyznaczył nam położenie naszego, prawdopodobnie dlatego wszyscy się zgubiliśmy.
– A druga zła? – zapytał Biały.
– Przyjechała broń, ale właściwie nie wiem, czy zasługuje, by tak ją nazywać. Mamy trzy karabiny z II wojny, jeden AK-74, pistolet dla mnie, łuk i granat. Ponadto kolację sami będziemy musieli sobie „upolować”. – stwierdził smętnie.
– W jakim sensie? – zainteresował się Żbik.
– Parę kilometrów stąd obozuje czterech żołnierzy okupanta, najprawdopodobniej jacyś zwiadowcy. Mają przy sobie lodówkę z żywnością. Dziś będziemy zabijać. – stwierdził ze śmiertelną powagą.
– Biorę granat! – wyskoczył z lekkim opóźnieniem Młot.
– Więc gdy pójdziemy ćwiczyć, zrobisz obiad. Weź sobie pomocnika.
– Żbiku, ty mi możesz pomóc. – zaproponował.
– W takim razie Jan będzie nożownikiem. – stwierdził Kozyra. – Mamy wszystkie składniki potrzebne do zrobienia bigosu. – uśmiechnął się do Józka, po raz pierwszy od wczoraj.
– No to panowie, będzie w nocy hasz-komora! – ucieszył się na samą myśl o salwie gazów, jaką wszyscy z siebie wyrzucą.
– Karabiny w dłoń panowie i idziemy ze sto metrów stąd poćwiczyć.
Wrócili po godzinie.
– Biały dostanie automat, Zorza, Wiewiórka i Orzeł karabiny, Wichura łuk, Młot granat, ja biorę pistolet… – podsumowywał Buk. – Zacharski, zostały ci noże.
– Nawet mi to pasuje. – uśmiechnął się.
– W ogóle, bigos gotowy? – zapytał Orzeł.
– Co ty, jeszcze trochę.
– Więc w tym czasie pójdziemy załatwić sobie kolację. – Zapowiedział dowódca. – Jeśli zdążymy, odwiedzimy też miejsce, w którym jutro będzie przejeżdżał konwój. Chłopaki, bierzcie broń. Ty, Wichura, dostaniesz póki co lornetkę, będziesz amunicyjnym przeprowadzisz wcześniej zwiad razem z Wiewiórą.
– Tajest! – zrozumiał Jastrzębski.
Wyruszyli w ciszy. Obóz wrogich zwiadowców nie był specjalnie daleko, toteż po kilkunastu minutach byli już na miejscu.
– Trójki, przeprowadzić zwiad, znaleźć miejsca dobre do ostrzału i ewentualną drogę ewakuacji. Wszystko zgłaszać przez radio.
– Zrozumiano. – potwierdził Wiewiórka i zaczęli podkradać się do obozu przeciwnika. Dwieście metrów od celu postanowili się rozdzielić, Andrzej zwiedzi wschodnią część, a Franciszek zachodnią. Jastrzębski skradał się najciszej, jak umiał, mimo to gałęzie pękały pod jego ciężarem, gdy na nie stawał. W końcu znalazł dogodne miejsce do obserwacji, ukryty wśród drzew i krzaków. Zobaczył ludzi krążących wokół prowizorycznej ziemianki. Podniósł lornetkę do oczu i ujrzał twarze. Twarze ludzi, którzy mieli za chwilę zginąć, ludzi tak samych jak on, młodych i z planami na przyszłość. Poczuł wyrzuty sumienia.
– Wichura do Cichego Wilka, zgłoś się. – wyszeptał smętnie do radia.
– Cichy Wilk, zgłaszam się. – usłyszał w odpowiedzi.
– Widzę zasobnik z żywnością oraz czterech nieprzyjaciół poruszających się po terenie akcji, około trzydziestu metrów na południowy zachód od obozu wypatrzyłem również dogodną pozycję strzelecką, osłoniętą wysokimi krzewami, odbiór.
– Przyjąłem. Wracaj natychmiast, bez odbioru.
Odwrócił się i w tym momencie niewiele brakowało, by odkryto jego obecność, gdyż po zrobieniu kroku naprzód wpadł prosto do rowu. Nie miał zielonego pojęcia, skąd on się tu wziął, ale w nisko pochylony jak najszybciej wrócił do oddziału.
– Gdzie Wiewiórka? – spytał zdziwiony Orzeł.
– Myślałem, że już tu czeka. – odparł niemniej zaskoczony Andrzej.
– Nie zgłasza się przez radio. – stwierdził poważnie Buk. – czekamy dziesięć minut, potem zaczynamy.
Po chwili jednak zza drzew wyszedł również Franek.
– Czemu nie włączyłeś radia? – Zorza złapał się za głowę, widząc że krótkofalówka Piaseckiego nie jest nawet uruchomiona.
– A po co? – odparł zdziwiony partyzant
– Kretyn. – stwierdził ktoś.
– Bierzcie amunicję od Wichury i jazda. – rozkazał Buk. – Poruszacie się parami, trójki zostają tutaj, kiedy czwórki dotrą na miejsce, mówicie przez radio „Azja”, kiedy Zorza zajmie pozycję, mówi „Mniejsza”. Na komendę „maliny” zaczynamy akcję. Andrzej zostanie tutaj, ja będę wszystko obserwować z daleka. Daj lornetkę. – zwrócił się do Wichury.
– Tylko widzisz, jest problem… – przerwał Woliński.
– No?
– Mój karabin nie działa, będę musiał przeprowadzić naprawę w obozie.
– Zostaniesz na razie z nami, będziesz najwyżej groźnie wyglądał w razie problemów. – stwierdził Buk. – zajmijcie pozycje. Orzeł, Zorza i Wiewiórka ruszyli.
– Mniejsza. – odezwało się po chwili radio.
– Azja. – dodał inny głos. Buk obejrzał otoczenie lornetką.
– Maliny. – powiedział po dłuższej chwili. Niemalże jednocześnie rozległ się dźwięk trzech strzałów. Po kilku krótkich chwilach, jakie zajmuje przeładowanie karabinu, usłyszeli kolejne trzy.
– Trzy cele zlikwidowane, czwarty uciekł. – zameldował Wiewiórka.
Buk rzucił taką wiązankę wulgaryzmów, jakiej nie powstydziłby się nawet Młot.
– Bierzcie zasobnik i jak najszybciej wracajcie. – wydał rozkaz drżącym głosem. Po chwili oddział powrócił z dużą, żółtą lodówką przenośną.
– Nie ma co, świetny kamuflaż. – zakpił Wichura. – Na pewno nikt nas nie zobaczy w tym lesie, a w razie kontroli przecież okupant się nie zorientuje, że jedyny z jego ludzi, który przeżył zorganizowaną akcję, miał dokładnie taką samą…
– Zamknij się. – Zorza spojrzał na niego miażdżącym wzrokiem.
– Dobra, już, dobra. – zgodził się Andrzej.
– Zabiłem… Zabiliśmy… – Spojrzał zrozpaczonym wzrokiem Wiewiórka, ale nie miał czasu się nad sobą użalać.
– Lecimy do obozu, niedługo zacznie się ściemniać, a musimy jeszcze przeprowadzić zwiad trasy przejazdu konwoju.
Wyruszyli w drogę powrotną. Gdy dotarli do obozu, zastał ich miły aromat całkiem ciepłego bigosu.
– Czyżby gotowy? – spytał z nadzieją Biały.
– Owszem! – odparł radośnie Żbik.
Po chwili wszyscy siedzieli na kanadyjkach z ciepłym bigosem w menażkach. W piecu ogień palił się bez przerwy, aż rura odprowadzająca dym na zewnątrz była czerwona, więc w środku było przyjemnie ciepło. Gdy zjedli bigos, postanowili wyruszyć, by znaleźć dobre miejsce do zaatakowania konwoju. Po kilku godzinach marszu przez planowaną trasę przejazdu, wybrali odcinek drogi przy wiatrowych skałach.
– Konwój będzie się składał z trzech pojazdów i dwóch uzbrojonych pieszych idących przodem. – powiedział Buk. – Na sam początek trzeba będzie unieruchomić konwój. Młot rzuci w to miejsce granat, następnie Żbik i Wichura po cichu wyeliminują pieszych. Gdy granat wybuchnie, Zorza i Orzeł zajmą się przede wszystkim pierwszym i ostatnim pojazdem, by unieruchomić najcenniejszy, środkowy. Prawdopodobnie granat nie będzie na tyle silny, by całkowicie zatrzymać ciężarówkę z przodu, więc nakładamy na nie priorytet. Środkową można się zająć potem i będzie to zadanie Wiewióry. Każdy z was będzie miał tylko po trzy naboje, w każdej ciężarówce będzie dwóch żołnierzy, których musicie się pozbyć. Biały, ty będziesz robił za wsparcie, skryjesz się za tamtym kamieniem i w razie potrzeby dobijesz rannych. Gdyby coś nie wypaliło, będę musiał osobiście wbiec na pole bitwy, by prawidłowo wycelować, będę wtedy łatwym celem. Choć mam nadzieję, że do takiej sytuacji nie dojdzie, to Biały będzie mnie w takim przypadku musiał osłaniać. Zrozumieliście plan? – spytał pod koniec.
– Tak jest! – odparli wszyscy chórem.
– Wracamy do obozu, zanim całkiem się ściemni. – rozkazał Stefan.
Gdy minęli wiatę i weszli do namiotu, postanowili sprawdzić zawartość lodówki. Męczyli się chwilę z jej wiekiem, ale gdy w końcu udało im się ją otworzyć, ich oczom ukazał się wspaniały widok.
– Serek homogenizowany! – wykrzyknął Orzeł. – Pyszności!
– Chleb, kiełbasy, dżemy, pasztet… – wyliczał Biały.
– Z głodu nie umrzemy. – podsumował Żbik.
Zjedli względnie smaczną kolację, pozawieszali całkiem już przemoczone buty i skarpety wokół pieca, by wyschły do rana, ustalili warty, rozsiedli się wygodnie na kanadyjkach, ale żaden z nich nie mógł zasnąć. Myśleli, co zrobili tego dnia.
– Zabiliśmy… – przypomniał Franek.
– Musieliście. – bronił go Józek.
– Z zimną krwią zabiliśmy… – przypomniał Kuba.
– Nie mieliście wyjścia. – stwierdził młody Janek Zacharski. – Inaczej głodowalibyśmy, albo i kto wie, może nawet oni sami zabiliby nas.
– Zamordowaliśmy ich, by przeżyć, a jutro znów to zrobimy. – podsumował smętnie Ignacy.
– Proponuję iść spać, pierwsza warta niech już czuwa, to jest Wichura i Młot. – zaproponował mądrze Kozyra. I tym razem nie było nikogo, kto by się nie zgodził. Tylko Biały naprawiał karabin, a Zorza strugał więcej strzał dla Andrzeja. Jedną z nich owinął szmatą i zamoczył w parafinie. Po chwili wszyscy już spali, a dwie godziny później wartę zakończył Andrzej i zasnął, budząc następną zmianę.

 

 

 

 

 

20 stycznia 2014r, godzina 8:00
– Chcecie czy nie, czas wstawać. Dziś znów będziemy zabijać. – Obudził oddział dowódca. W namiocie okropnie cuchnęło przetrawionym bigosem.
– Buku, nie masz zielonego pojęcia, jak bardzo chce mi się w tej chwili lać. – jako jedyny odpowiedział Wichura. Wstał natychmiast, założył kilka kolejnych warstw ubrań i udał się gdzieś daleko między drzewa. Stanął tyłem do namiotu. Co za ulga… W tej chwili usłyszał strzał. Przez głowę przeleciało mu tysiące myśli i prawdopodobnych scenariuszy. Przecież wczoraj jednemu z nieprzyjaciół udało się zbiec! Szybko zerwał się, schował, co trzeba i zaczął biec w stronę namiotu, a adrenalina wypełniła jego żyły. Poślizgnął się przy wiacie, ale jakimś cudem wyrobił na zakręcie i wpadł od razu do namiotu. Gdy tylko poła przestała mu zasłaniać oczy, ujrzał straszny widok. Żołnierze okupanta celowali w śpiących jeszcze w śpiworach partyzantów. Zadawali im bardzo nieprzyjemne pytania. Byłby przebiegł jeszcze trochę, ale zatrzymała go czyjaś podeszwa. Ściślej mówiąc, była to podeszwa Martwookiego. Andrzej przewrócił się na plecy i przez krótką chwilę walczył o oddech. Miał nadzieję, że żebra nie przebiły mu płuc.
– Nażwiszko! – dowódca wycelował w niego swoim rewolwerem i położył palec na spuście, niebezpiecznie mocno go przyciskając.
– Andrzej Wichura!
– Jakjego koloru jes twój dachowiedz?! – nacisnął spust. Kula ugrzęzła w ziemi kilka kilka milimetrów od Wichury.
– Jednolicie szary! – wykrzyknął natychmiast.
– Nje ma takich kodów! – Znów strzelił, tym razem przestrzelił Andrzejowi ucho, przy czym otworzył szerzej oczy. Jastrzębski mógłby przysiąc, że widzi w nich samą śmierć. Patrzył na niego z twarzą pełną nienawiści, lecz oczyma jakby pozbawionymi emocji. Planował prawdopodobnie, w jaki sposób go zabić. Wtem podszedł do niego jeden z żołnierzy i powiedział coś w ichnim języku. Dowódca uśmiechnął się z satysfakcją.
– Znaleźliźmy broń. Nje wyfiniecie siem z tego, eksekucja na miejscu – ostatnie zdanie wyszeptał Wichurze wprost do ucha. Wydał jakąś komendę, prawdopodobnie kazał zaprowadzić partyzantów na najbliższą wolną przestrzeń, gdyż żołnierze wywlekli ich na polanę. Ustawili ich w szeregu i sami odsunęli się na odległość około sześciu stóp.
– Otwrócić zię! – rozkazał dywersantom. Więc to był już koniec. Miało być tak pięknie, a zostaną rozstrzelani już po trzech dniach. Przynajmniej nie ma przesłuchań, zresztą i tak nie wiedzieli, gdzie dokładnie mieścił się sztab. Oszczędzają nam cierpienia, pomyślał Andrzej, nie będą nas torturować. Popatrzył na twarze swoich towarzyszy. Na jednych malował się lęk, na innych rezygnacja, a na niektórych wściekłość. Wykonali w tył zwrot. Usłyszeli, jak nieprzyjaciel odbezpiecza karabiny. Przygotowali się, że usłyszą wystrzał nim umrą. I faktycznie, usłyszeli. A zaraz potem jęk. Ale nie był to jęk nikogo znajomego. Biały odwrócił się pierwszy. Ich oczom ukazała się scena zbyt piękna, by była prawdziwa. Zobaczyli, jak niektórzy członkowie sztabu, z Piotrkiem Koniecznym i Krzyśkiem Chrościakiem na czele, wyposażeni w długie noże wojskowe, masakrują przeciwnika. Oddział zaskoczonych partyzantów szybko się przyłączył. Żbik pierwszy wyjął nóż, który trzymał w pochwie przy pasie i rzucił nim w najbliższego przeciwnika. Ostrze utkwiło w potylicy, a walczący z nim Makaro rzucił szybkie podziękowania i wziął się za następnego. Młot, Biały, Orzeł, Zorza i Wiewiórka również zaryzykowali rzuty. Buk wyciągnął pistolet i sam zaczął z niego strzelać. Jednak nie tacy sprytni, skoro zapomnieli nas przeszukać- pomyślał. Wichura przestał obserwować otoczenie i również zdecydował się na rzut. Mierzył w dowódcę, zajętego walką z Frydrychem. Celował prosto między łopatki, zamachnął się i rzucił. Chybił. W tym momencie Martwooki odepchnął od siebie Mateusza i z furią rzucił się na Andrzeja. Gdyby nie miał przy pasie drugiego noża, jego życie skończyłoby się bardzo szybko. Zdążył odskoczyć, nim pierwsze pchnięcie go dosięgło, wyciągając w tym czasie ostrze z pokrowca. Pchnięcie bardzo płynnie przeszło w cięcie, które chyba cudem sparował. Nigdy wcześniej nie walczył na noże i wiedział, że jego konflikt z doświadczonym mordercą nie potrwa długo. Zadziałał instynktownie, celując w nadgarstek. Zbyt wolno, przeciwnik zdążył zabrać rękę i natychmiast przeszedł do kontrataku, wykorzystując położenie, w jakim się znaleźli, pchnął. Jastrzębski starał się zasłonić nożem jak tarczą i poniekąd mu się to udało. Dowódca oddziału okupanta trafił ostrzem w płaz noża Wichury, przez co ten się złamał przy rękojeści. Na szczęście to wytrąciło go z rytmu, choć nie na długo. Spojrzał jeszcze raz martwym wzrokiem w oczy Andrzeja i napiął mięśnie, ale w tej chwili rzucony przez kogoś nóż minimalnie drasnął jego rękę. To go oprzytomniło. Rozejrzał się szybko wokół i stwierdził, że jego oddział został niemalże zdziesiątkowany. Rzucił jakąś komendę w swoim języku i reszta żołnierzy zaczęła uciekać. Partyzanci dobili rannych, w końcu żadna ze stron nie brała jeńców.
– Źle wymyśliliście fałszywe osobowości, prawda? – spytał Chrościak, gdy opatrywano rannych.
– Tak, nakryli wszystkich. – przyznał mu nieśmiało rację Stefan.
– Teraz już nic na to nie poradzicie. Za dwie godziny przez las będzie przejeżdżał konwój, szykujcie się, po tym, co się stało, raczej na pewno dorzucą mu dodatkowe zabezpieczenie, o ile całkiem nie wstrzymają. Na przeprowadzenie całej akcji będziecie mieli nie więcej niż siedem minut. Przygotujcie się, my wracamy do sztabu. – stwierdził Frydrych.
Gdy rozeszli się, Wichura podszedł do miejsca, w którym walczył. Podniósł odłamane ostrze od jego ulubionego noża. Nie było szans, żeby naprawić je w warunkach polowych Zamiast tego wpadł na inny pomysł.
– Żbiku, nie chciałbyś miotać włócznią? – zaproponował.
– A jakże! – rzucił Zacharski obmywając w wodzie nóż z krwi.
– Masz ostrze, zrób sobie porządną broń. – Andrzej podał mu resztki swojego niemalże bagnetu i udał się do namiotu, sprawdzić jakość strzał. Szczególnie podobała mu się ta płonąca. Myślał, jak ją wykorzystać. Właściwie nie miał nic do roboty, więc wrócił pomóc Zacharskiemu tworzyć narzędzie mordu, które spisałoby się w każdych warunkach. Gdy pozostała godzina do planowanego przyjazdu konwoju, Buk zadzwonił do sztabu i zameldował wyjście na akcję. Rozkazał zbiórkę przed namiotem z pełnym uzbrojeniem. Gdy upewnił się, że oddział jest w stu procentach przygotowany, wydał komendę do wymarszu. Droga nie była długa, może dwadzieścia minut spokojnego marszu, ale trzeba było uprzedzić ewentualny zwiad. Partyzanci szli w dwuszeregu, w absolutnej ciszy.
– Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród… – zaintonował ktoś.
– Nie damy pogrześć mowy… – dołączyła kolejna osoba.
– Polski my naród, Polski ród… – z powagą i godnością na twarzy śpiewało już pół oddziału
– Królewski szczep Piastowy… – Tu śpiewał już każdy, bez wyjątku.
Idą zabijać. Zabijać, by pomóc w wyzwoleniu Polski…
– Nie damy by nas gnębił wróg…
Zabijać w imię wolnej Rzeczypospolitej…
– Tak nam dopomóż Bóg!
A co jeśli to ich ostatni dzień?
– Tak nam dopomóż Bóg!
W każdej chwili przecież coś mogło pójść niezgodnie z planem…
– Do krwi ostatniej kropli z żył…
Jeden zbłąkany pocisk i życie każdego z nich mogło się skończyć…
– Bronić będziemy ducha…
A jednak zdecydowali się podjąć ryzyko wstępując do oddziału…
– Aż się rozpadnie w proch i w pył…
Właśnie po to, by wyzwolić się ze szponów okupanta…
– Krzyżacka zawierucha…
I mimo wszystko czuli, że powinno im się to udać…
– Twierdzą nam będzie każdy próg…
Z pomocą mieszczan czy bez…
-Tak nam dopomóż Bóg!
Bóg jest ponoć zawsze po stronie cierpiących…
-Tak nam dopomóż Bóg!
Warto w to tym razem uwierzyć…
Pieśń trwała i trwała, a oni byli coraz bliżej celu, coraz bliżej spełnienia swojego patriotycznego obowiązku, najniebezpieczniejszego zadania, jakie im przyjdzie do tej pory wykonać. Jeden, najmniejszy błąd i najprawdopodobniej wszyscy zginą.
– Odzyska ziemi dziadów wnuk, tak nam dopomóż Bóg! Tak nam dopomóż Bóg!
Dotarli na miejsce. Tędy miał przejeżdżać konwój. Na rozkaz dowódcy wszyscy włączyli krótkofalówki i pochowali się w ustalonych pozycjach.
– Konwój będzie przejeżdżał za cztery minuty, wsparcie dla konwoju dotrze do niego za osiem minut. Szykować się. – szczeknęło radio Andrzeja, gdy Stefan poinformował ich o obecnej sytuacji. Wyjął z kołczanu strzałę owiniętą szmatą, zrobił „smoka” z zapałek, gdyż dął mocny wiatr i podpalił ją. Nie założył jej jednak na cięciwę, a postawił obok, by się dobrze nagrzała. Był poza zasięgiem wzroku kogokolwiek, obok niego klęczeli jedynie Żbik i Biały. Wyciągnął więc z kołczanu drugą strzałę i nałożył na cięciwę, której mimo wszystko jeszcze nie napinał.
– Wichura gotów. – zameldował przez radio. Zaraz po nim zrobili to pozostali dywersanci.
– Uwaga, najeżdża konwój. Działamy według ustalonego planu. – powiedział Cichy Wilk.
Więc to już, to teraz nadszedł czas sprawdzić, co tak naprawdę jesteśmy warci- pomyślał Andrzej. Konwój zbliżył się do nich znacząco.
– Tu Cichy Wilk, zaczynamy. – usłyszeli w radiu po raz ostatni.
Jastrzębski zobaczył, jak przed powoli jadący konwój wpada granat. Jeden z pieszych zwiadowców zauważył to i natychmiast odwrócił się w stronę, z której nadleciał. Nie zdążył się nawet zdziwić, nim włócznia zakończona diabelnie ostrym grotem przecięła jego aortę. Na to zareagował drugi zwiadowca i kierowca pierwszego konwoju, lecz za późno, gdyż w tym momencie wybuchł granat rzucony przez Młota. Nie wyrządził znacznych szkód, ale dał Andrzejowi czas na wycelowanie. Namierzył swój cel, celując w krtań. Nie wiedział, w jaki sposób, ale jego przeciwnik zauważył go. Spojrzał na niego wzrokiem, w którym widać było tylko śmierć. Jastrzębski dostrzegł także, że ma zabandażowaną rękę. Wyciągnął rewolwer i wymierzył, ale Wichura nie dał mu czasu na wystrzelenie. Strzała poszybowała i wyrwała mu z tułowia kawałki jelita. Zwinął się z bólu, lecz żył i zaczynał się podnosić.
– Strzelać bez rozkazu. – powiedział Buk przez krótkofalówkę.
– Biały! – krzyknął łucznik.
Na to wołanie Aleksy wybiegł zza krzaków i serią z AK-74 podziurawił głowę rannego. W tym samym czasie unieruchomiona została ostatnia ciężarówka, a w pierwszej martwy był już kierowca. Drugi żołnierz wyszedł przez drzwi, czego natychmiast pożałował, gdyż kula wystrzelona przez Orła przeszła na wylot przez jego czaszkę. W momencie, kiedy Wiewiórka starał się dobrze wycelować w żołnierzy wysiadających ze środkowej ciężarówki, Andrzej założył na cięciwę płonącą strzałę, napiął ją i wypuścił w stronę konwoju. Odbiła się od szyby, nie czyniąc poważniejszych szkód. Szkoda- pomyślał Jastrzębski i zaczął się zbierać. Wtedy właśnie pierwsza ciężarówka zaczęła się palić, a dwóch ostatnich żołnierzy zostało w końcu zastrzelonych przy pomocy Orła i Zorzy.
– Wycofujemy się, zaraz przyjedzie wsparcie. – rzucił komendę Buk i nie musiał tego dwa razy powtarzać. Wszyscy rzucili się do ucieczki, osłaniani z tyłu przez Białego, któremu pozostały resztki amunicji. Partyzanci biegli przez bagno na złamanie karku. Nagle łucznik poczuł przeszywający ból w okolicach nerek, pośliznął się i przeleciał dobre dwa metry, nim upadł na ziemię.
– Wichura! – krzyknął Biały. – Wichura, powstań! – pomógł mu wstać i dalej pobiegli już do obozu. Cała akcja trwała trzy minuty i czterdzieści sekund.

 

 

 

 

20 stycznia 2014r, godzina 14:32
– Wykonaliśmy zadanie. – stwierdził dumnie Orzeł.
– Noo, perfekcyjnie. – zgodził się Biały
– Myślicie, że dobrze rzuciłem granat? – spytał Młot.
– Idealnie, lepiej nie mogłeś. – zapewnił Żbik.
– Chciałbym, żeby ta wojna się już skończyła. – rozmarzył się Wiewiórka
– Marzenie ściętej głowy, ale może kiedyś ujrzymy jeszcze wolną Polskę, a to dzięki ludziom takim jak my – odparł Zorza.
– Nie rozczulajcie się tak, przeciwnik zna nasze dane i położenie, musimy zwijać obóz i przenieść się w inne miejsce. To rozkaz ze sztabu. – powiadomił ich Buk, odkładając słuchawkę.
Tak czy inaczej, warto było – pomyślał Wichura, opatrując ranę. – Być może ktoś kiedyś wspomni jeszcze Stefana „Buka” Kozyrę, Jana „Żbika” Zacharskiego, Ignacego „Zorzę” Zawadę, Andrzeja „Wichurę” Jastrzębskiego, Jakuba „Orła” Stankiewicza, Franciszka „Wiewiórkę” Piaseckiego, Aleksandra „Białego” Wolińskiego i Józefa „Młota” Sobczaka. Być może…

___________________________________________________________
*Przedstawione zdarzenia są w części fikcyjne, stanowią otoczkę fabularną całego biwaku. Wpis do kroniki został jednak oparty o wydarzenia prawdziwe.
** Odsłuch

Materiał wideo

W całości opracował Beniamin Marek.

One Reply to “Biwak survivalowy 17-20.01”

Dodaj komentarz